Wszędzie gorąco. U nas też. Tropikana pełną gębą: pada, potem świeci, potem paruje i znów pada, świeci, paruje…
Jak nie ma na co narzekać to i pogoda dobra ;)
Szyję dalej, dla siebie. Znajoma, która mnie niedawno odwiedziła, zapytała, czy te powstające tuniki, to do Ciechocinka :)
Nie, nie do Ciechocinka, ale w istocie są one początkiem większej całości. Wstępem i przymiarką. Cierpliwi dostąpią:)
Dziś tunika z bawełnianego płótna. Swojego czasu szukałam w Pradze batyst ( kto pamięta jak wygląda batyst?) I jak już dotarłam do sklepu co to niby miał go mieć, okazało się, że i owszem bawełna, ładna, cienka, ale na pewno nie batik. Nie chciało mi się pani udowadniać. Wzięłam kawałek i schowałam do skrzyni.
Jeszcze przed wyjazdem do Normandii pewnej Kasi chciało się zrobić dla mnie kopię wykroju i podczas pobytu w Pradze, przekazała mi go. Kasiu, jeszcze raz dziękuję.
Bardzo to fajny wykrój i choć moja tunika jest na mnie troszkę za duża i pomarszczyła się, bo oczywiście nie zdekatyzowałam bawełny przed szyciem, jest boska. Gniecie się jak nieboskie stworzenie, więc i moich zmarszczeń nie widać, a do tego pasuje do letniej Francji odzianej w lny i bawełny. Miałam wyhaftować nieco więcej tych kolorowych krążków, ale zajmują one dość sporo czasu… a mnie się spieszy, więc dohaftuję je w wolnej chwili ( czyli nigdy ).
A Ludwiczek ciągle z nami jest :)